niedziela, 23 listopada 2014

Liverpool - Milan. Najlepszy finał w historii Ligi Mistrzów

   Rok 2005. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że historia zrodzi jeden z najwspanialszych, najlepszych i najbardziej dramatycznych finałów piłkarskiej Ligi Mistrzów i to w dodatku z udziałem polskiego piłkarza. Mecz wielki jak się o nim pisze i mówi; mecz, którego scenariusza nikt by nie przewidział, a żaden reżyser filmowy nie powstydziłby się o stworzenie takiego dzieła.

   Otóż, 25 maja 2005 roku na stadionie Ataturk Olimpiyat w Stambule (Turcja) doszło do rywalizacji dwóch klubowych potęg. Z jednej strony, angielski Liverpool w bramce z naszym polskim bramkarzem Jerzym Dudkiem, a po drugiej stronie włoski AC Milan. Typować faworyta było ciężko, oczywiście biorąc pod uwagę liczbę sukcesów jednogłośnie zwycięzcą byłby Milan. Jednakże, nie sukcesy decydują o zwycięstwie a obecna dyspozycja obydwu zespołów w dzień meczu. Dlatego, już przed samym gwizdkiem zapowiadało się na niesamowite wydarzenie, a każdy kibic siedzący na trybunach, przed telewizorem czy gdzieś w klubach trzymał kciuki za swoją drużynę, lecz nikt nie myślał, że będzie świadkiem spektakularnego widowiska.

   I zaczęło się. Hiszpański sędzia Manuel Mejuto Gonzalez pierwszym gwizdkiem rozpoczyna mecz. Kibice Milanu nie musieli długo czekać na bramkę, gdyż już w 1' minucie po dośrodkowaniu Andrei Pirlo z rzutu wolnego Paulo Maldini umieszcza piłkę w siatce. Milan prowadzi, dzięki czemu zaczyna nabierać prędkości i pewności siebie. Gra mądrze, zespołowo, czego efektem jest bramka Hernana Crespo w 39' minucie. Ten sam piłkarz strzela gola kilka minut później, bo w 44' minucie i ustanawia wynik na 3:0, a Jerzy Dudek musi po raz kolejny wyciągać piłkę z własnej bramki. Piłkarze Liverpoolu i również ich kibice są zdruzgotani. Nie tak miał się zacząć dla nich ten mecz, ten wielki finał. Podłamani, z twarzami pełnych wątpliwości schodzili do szatni po pierwszej połowie. Czyżby zapowiadało się na pogrom? Zanosiło, się na to, że włoski Milan zwycięży. Bo kto odrobiłby stratę trzech bramek, a nawet czterech myśląc jeszcze o zwycięstwie? To jest niemożliwe. Wierny kibic zawsze będzie wierzył w swoją drużynę, ale realiści nie dają raczej szans. Na twarzach kibiców angielskiej drużyny rysował się smutek wraz z nasuwającymi się kolejnymi pytaniami: Co się teraz dzieje w szatni? Co im mówi trener? Bezsilny próbuje podnieść ich na duchu, okazuje im współczucie? Przecież nie są słabą drużyną, bo przeszli tak długą drogę by dojść do finału, a więc coś w tym musi być. A Jerzy Dudek? Czyżby nie było pisane Polakowi podnieść puchar Champions League? A może Rafa Benitez zmieni naszego bramkarza, bo przecież strata trzech bramek w jednej połowie może źle oddziaływać na psychikę zawodnika? Pytań było wówczas wiele, ale nie zapominajmy o tym, że została jeszcze druga połowa, 45 minut, w których wszystko może się jeszcze wydarzyć, a piłka nożna to sport nieprzewidywalny.

   Rozpoczyna się druga połowa. Milan pewny zwycięstwa stara się grać rozważnie, mogąc się też przy okazji pokusić o kolejną bramkę. To jest ich wieczór, ich mecz. Jakby nie było, zwycięstwo mają już w kieszeni. Jednakże na boisku coś zaczęło się dziać. Liverpool zmienił swoje nastawienie, chociaż nic dziwnego, przegrywał, a więc piłkarze nie mieli nic do stracenia jak to śpiewa Mrozu. Przechwyt piłki, kilka podań, John Arne Riise przy piłce, próbuje dośrodkować, lecz piłka trafia w obrońcę Milanu, po czym staje przed ponowną szansą, dośrodkowuje w pole karne i... GOOOL! Steven Gerrard - legenda "The Reds" w 54' minucie daje bramkę honorową, bramkę pełną nadziei, swojej drużynie po pięknym strzale z główki. Biegnie do bramki między słupkami której stoi Dida, wyciąga z niej piłkę i tchnąc wiarę w swoich kolegów kieruje się ku środkowi  by jak najszybciej rozpocząć znów mecz. Niebo nad stadionem się rozjaśniło, mimo iż był późny wieczór, bowiem czarne chmury wiszące nad drużyną z Anglii się rozeszły. Pojawiły się nadzieje a "czerwone" trybuny odżyły. Chwilę później, a dokładnie w 56' minucie Vladimir Smicer po zgranej akcji zespołu strzałem z dystansu powoduje, iż Liverpool powoli odrabia straty. Tym razem Dida po raz kolejny kapituluje, a piłkarze Milanu wydają się być zdezorientowani. Czyżby role miały się odwrócić? Tak też się stało, kiedy w 60' minucie Gennaro Gattuso fauluje w polu karnym Gerrard'a a sędzia dyktuje rzut karny. Do piłki podchodzi Xabi Alonso. Na stadionie konsternacja, trybuny zamarły. Alonso staje przed wielką szansą zmiany wyniku i oblicza meczu. Gwizdek sędziego. Wdech i wydech pomocnika Liverpoolu mówi sam za siebie świadcząc o odpowiedzialności jaka spoczywa na jego barkach. Strzał! Jednak Dida broni, po czym Alonso dobiega i rehabilituje się drugim strzałem dając bramkę i w efekcie upragniony remis 3:3. Mecz zaczyna się od początku! Emocji temu towarzyszących nie da się wyrazić jednym słowem. Niemożliwe stało się możliwym, a cokolwiek Rafa Benitez powiedział swoim piłkarzom w szatni musiało podziałać. I tak, Liverpool niesiony odrobieniem strat i dopingiem kibiców zaczyna dyktować tempo. Jednak, remis utrzymał się do końca regulaminowego czasu i wynik miała rozstrzygnąć dogrywka, w której przed wielką i niepowtarzalną szansą stanął Andrij Szewczenko oddając dwukrotnie strzał na bramkę Jerzego Dudka. W tym momencie nasz bramkarz popisał się efektownymi paradami, które na pewno dodały mu pewności siebie w rzutach karnych, bo to one ostatecznie miały zadecydować o losach tego meczu. I właśnie to seria jedenastek należała już do polskiego bramkarza, który dzięki swojemu "tańcu" w bramce stał się bohaterem meczu broniąc ostatni z nich i dając upragnione oraz ciężko wywalczone zwycięstwo swojej drużynie.

   Liverpool zwycięzcą! Coś niesamowitego. Oczywiście wielkie brawa dla piłkarzy Milanu za świetne widowisko i również za walkę do ostatnich sekund meczu, mimo chwilowej niemocy. Natomiast sposobu w jaki wygrali podopieczni Beniteza nie da się opisać. W przerwie meczu schodzili z boiska dźwigając ciężar porażki. Jednak trener lub coś innego musiało tchnąć w nich ducha zwycięstwa. Z drugiej strony nie mieli nic do stracenia, bowiem przegrywają, a czy mogło być już gorzej? Wyszli i zagrali dla kibiców, dla tych, którzy przyszli i którzy w nich wierzyli, którzy ich nieśli swoją pieśnią "You''ll never walk alone" ("Nigdy nie będziesz szedł sam"), bo tak naprawdę ważne jest to, by się nie poddawać, ale także liczyć na odrobinę szczęścia czy też cud. A niemożliwe nie istnieje, ponieważ wszystko się rodzi w naszych głowach.

Na koniec chciałbym wrócić pamięcią do tego finału, zatem obejrzyjmy i przeżyjmy to jeszcze raz  ;)

Część 1


                                                                            Część 2



Pozdrawiam,
Hart Ducha

poniedziałek, 17 listopada 2014

Pierwsza STÓWA ...

                                                  Drodzy widzowie i czytelnicy,

biorąc pod uwagę fakt, iż jakiś czas temu kanał HART DUCHA osiągnął liczbę pierwszych 100 000 odsłon na Youtube, pragnę podzielić się z Wami jeszcze bardziej radosną dla mnie nowiną. Mianowicie uzyskaniem pierwszych 100 subskrypcji. Bądźmy szczerzy, gdyby nie Wy, ludzie, którzy na co dzień przeglądają, oglądają, śledzą filmy na YouTube, a następnie przekazują, udostępniają lub polecają je innym, kanał ten zatrzymałby się na kilku, kilkunastu odsłonach i pewnie zerowej liczbie subskrypcji. Zatem, w ramach podziękowań za oglądanie oraz wyświetlanie przez Was filmów postanowiłem przygotować ten poniższy krótki filmik i korzystając z okazji również zachęcić do dalszego odwiedzania kanału. A tych, którzy włączyli go dopiero po raz pierwszy zapraszam do jego SUBSKRYBOWANIA. Mam też nadzieję, że w mniejszym lub większym stopniu kanał Hart Ducha potrafi być swojego rodzaju wykładem motywacyjnym, dzięki któremu zapamiętacie, że nigdy nie wolno się poddawać  ;)

                             


PS.  Pisząc jakiś czas temu tego posta, nie sądziłem, że teraz będę musiał go sprostować. Muszę wprowadzić pewną wzmiankę odnośnie liczby wyświetleń, gdyż kilka filmów zostało z czasem usuniętych co automatycznie spowodowało, że NIESTETY ilość wyświetleń się zmniejszyła. A szkoda, bo teraz mogłaby być z 2 - 3 razy wyższa. No cóż, takie są prawa Youtuba i nic się nie poradzi, ale mogę Was zapewnić, że się tym nie zrażam i w wolnych chwilach będę kontynuował działalność na kanale i blogu. A Wam, drodzy czytelnicy, mogę podziękować za wciąż rosnące subskrypcje oraz zaprosić, nawet i bez nich, na moje "wykłady" :)

Pozdrawiam, 
Hart Ducha

poniedziałek, 1 września 2014

Pierwszy września...

Witam czytelników :)
 
Dziś 1 września, a więc dzień, w którym uczniowie zaczynają z uwielbieniem kolejny rok szkolny i także ważny dzień dla pierwszoklasistów dopiero rozpoczynających swoją przygodę ze szkołą. Tak jak dzieciaki również i ja mam swój mały powód do świętowania. Mianowicie, mój kanał Hart Ducha osiągnął okrągłą liczbę 100 000 odsłon na YouTube, a właściwie liczba ta już się troszkę przebiła. Dlatego postanowiłem w ramach podziękowań za oglądanie i wyświetlanie wrzucanych przeze mnie filmów ogłosić w dniu dzisiejszym wszem i wobec tą radosną nowinę. Ponadto, z tej okazji przygotowałem króciutki, bardzo króciutki filmik i zachęcam do dalszego oglądania kanału. Przy okazji zapraszam do subskrybowania, abyście zostali jego wiernymi widzami i dodatkowo do zaglądania w wolnych chwilach na bloga, jeśli tylko szkolne lektury nie będą was zbytnio wciągać ;)


                                        
                            https://www.youtube.com/channel/UCjQ3c8CpD5Kw031Tt_YudVA 


Pozdrawiam,
Hart Ducha  :)

wtorek, 22 lipca 2014

Daj z siebie wszystko, bo... Możesz więcej


   Wysiłek jest rzeczą ludzką. Jeszcze bardziej ludzkie jest towarzyszące mu zmęczenie. Biorąc udział w jakichkolwiek zawodach lub turniejach, rozgrywając mecz bądź pływając; niezależnie od tego, czy jesteśmy ludźmi czynnie uprawiającymi sport czy tylko amatorami, którzy rekreacyjnie biegają, ćwiczą, trenują i bez względu na to, co robimy, czy jesteśmy w pracy czy też spędzamy czas na siłowni, wysiłek nie jest nikomu obcy. Inni męczą się szybciej, inni zaś są o wiele wytrzymalsi i potrafią znieść większe obciążenia. Jednak, prędzej czy później owy wysiłek i kroczące za nim zmęczenie dają się we znaki, co automatycznie spowoduje, że nasze możliwości zaczynają dochodzić do pewnych barier, których nie jesteśmy w stanie przekroczyć. Mówimy: Dość! Ale czy to oznacza, że to koniec? Czy to kres naszych możliwości? Czy może jest to pewien wyznacznik, oznajmujący nam, że najwyższy czas się poddać? Odpuścić mecz, przestać ćwiczyć, wyjść wcześniej z pracy? Zanim cokolwiek postanowimy zadajmy sobie pytanie: Czy daliśmy z siebie wszystko? Czy to, że poczuliśmy zmęczenie było naszą metą w dążeniu do określonego celu? Tak, wiem, za dużo pytań, ale czy to nie pytania skłaniają nas do refleksji, ponieważ to od nas samych zależy nasza postawa, nasza wola walki i hart ducha? W każdym z nas drzemie ukryta siła i dopiero w trakcie zmęczenia oraz dzięki wytrwałemu dążeniu do celu jesteśmy w stanie wybudzić nieziemskie pokłady swojej siły.

   Świetnym przykładem, który obrazuje jak walczyć do końca i nigdy się nie poddawać, jak dawać z siebie wszystko w każdym momencie swego życia, nie bacząc na wylane krople potu jest fragment niezwykle inspirującego filmu "Boska interwencja". Treść i jego przesłanie jest proste. Czasem tracimy wiarę w siebie, w swoje umiejętności, ale najważniejsze jest, by zawsze dawać z siebie wszystko, ponieważ możemy więcej niż nam się wydaje. Tak naprawdę człowiek jest skonstruowany w taki sposób, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Potrafi pokonać siebie, swoje słabości, jeśli oczywiście da z siebie wszystko. Co tu dużo mówić, obejrzyjcie sami  ;)

                                                                    Część 1
                                   


                                                                     Część 2 
                                   
                                 
                                                                      Część 3
                                   


 Mistrzostwa Świata 2014 a dokonywanie niemożliwego

   I jeszcze kilka zdań o zakończonych niedawno Mistrzostwach Świata w Brazylii. Mistrzostwa pod każdym względem wspaniałe. Taki turniej długo się nie powtórzy, a na pewno przejdzie do historii. Można powiedzieć, że było w nim wszystko. Począwszy od mnóstwa bramek przeróżnej urody. Świetnych i trzymających w napięciu do ostatnich minut regulaminowego czasu gry, dogrywki bądź też nawet serii rzutów karnych meczów. Po skandale i rozczarowania oraz rekordy, po nowe gwiazdy, kończąc na reprezentacjach, które można by określić mianem czarnych koni.

   Dla mnie takimi ekipami niewątpliwie była drużyna m.in. Kolumbii mająca w swoim składzie króla strzelców - Jamesa Rodrigueza; Algierii, która potrafiła stawić czoła aż do ostatnich minut dogrywki późniejszym mistrzom świata - Niemcom, a także drużyna Kostaryki, która była nie tylko dla mnie, ale i myślę dla wielu sympatyków piłki nożnej największą niespodzianką Mundialu. Kostaryka, która przed otwarciem mistrzostw miała być chłopcem do bicia, rewelacyjnie awansowała z pierwszego miejsca w grupie śmierci obnażając grę takich potęg futbolu jak Włochy, Anglia czy Urugwaj. Toteż, w późniejszych fazach uprzykrzała życie Grekom, a następnie Holendrom o mało nie awansując do półfinału, gdyby nie wykorzystane serie rzutów karnych.

   W takim razie, dlaczego Kostaryka potrafiła dokonać niemożliwego i wspiąć się na wyżyny swoich możliwości, a polska reprezentacja nie? Hmm słaby trener? Nie sądzę, ponieważ na stanowisko trenera reprezentacji kraju zawsze wybierani są ci najlepsi w kraju, pomijając Beenhakkera jako jednego z najlepszych z zagranicy. Może marni piłkarze? Ale przecież wielu z nich gra w zagranicznych klubach i to oni stanowią o sile napędowej kadry. A zatem, w czym problem? Każdy z nas znajdzie wiele przyczyn, skutków, powodów, a dziennikarze już zresztą też się o to postarają. Jedno jest pewne. Kostaryka nas zawstydziła a zarazem nauczyła jednego... by wierzyć w siebie i w siłę zespołu, nie zapominając o tym, że żadnej walki nie możemy odpuścić, dopóki nie damy z siebie wszystkiego. A my, jako polska reprezentacja w piłce nożnej, mamy przecież potencjał lecz czy tak naprawdę zawsze dajemy z siebie wszystko?

Pozdrawiam i do następnego razu,
Hart Ducha  :)

wtorek, 10 czerwca 2014

Zwycięstwo znaczy nie poddać się


Witajcie :) 

     Zwycięstwo. Czy ktoś kiedyś zastanawiał się nad jego sensem? Prawdę mówiąc, zwyciężać możemy na każdym kroku i to nie tylko w sporcie, ale przede wszystkim w samym życiu, w każdej jego sferze.
 

     Tym razem chciałbym przedstawić niezwykle inspirującą rozmowę, a właściwie przemowę ojca adresowaną do syna, będącą fragmentem filmu "Rocky Balboa". Zawarłem go już wcześniej na swoim kanale Youtube. Przemowa nadzwyczaj uniwersalna i ponadczasowa, można by ją nawet określić mianem krótkiego pouczającego wykładu.

     Sylwester Stallone, po raz szósty wcielający się w rolę słynnego boksera Rocky'ego Balboa - którego postać jest zapewne wszystkim dobrze znana - stara się uświadomić filmowemu synowi, a zarazem nam, że życie to nie bajka, lecz długa i kręta droga pełna niepowodzeń oraz porażek, z którymi przyjdzie w czasie tej wędrówki nam się zmierzyć. Droga, która nie jest usłana różami. Wobec tego nikt ani nic nie ułatwi nam jej beztroskiego przejścia; może inaczej, nikt naszego życia za nas nie przeżyje. A w życiu niczym w boksie, będziemy musieli przyjąć na siebie pełno ciosów, które spowodują, że zaczniemy powoli upadać i albo padniemy na deski, albo też spróbujemy utrzymać się na nogach. Jednak, bez względu na to jaką opcję lub strategię będziemy w stanie wybrać i tak w skutek tej walki możemy stracić mnóstwo sił. Na przekór losowi musimy wziąć się w garść i z podniesionym czołem oraz nieraz wylanymi kroplami potu dojść do obranego celu, przebrnąć przez ten pewien odcinek drogi, by na koniec odnieść to upragnione zwycięstwo, które właśnie mam na myśli. Dlatego też, sądzę, że każdy będzie potrafił wynieść coś z tej lekcji, na którą już gorąco zapraszam  ;)

 

Pozdrawiam i do następnego razu,
Hart Ducha  :)

niedziela, 25 maja 2014

"Jeśli walczymy, możemy przegrać. Jeśli tego nie robimy, jesteśmy przegrani"


Witam :)

   Przez chwilę zastanawiałem się o czym mógłby być mój pierwszy - po prologu - post i postanowiłem, że warto go poświęcić wczorajszemu wydarzeniu. Otóż, wczoraj, czyli 24 maja 2014 roku, odbył się długo wyczekiwany przez kibiców piłki nożnej finał Ligi Mistrzów. W Lizbonie po raz pierwszy w historii tych rozgrywek stanęły naprzeciwko siebie dwie europejskie drużyny z tego samego kraju i z tego samego miasta. Mowa tu oczywiście o odwiecznych rywalach z Madrytu - Realu i Atletico.

   Pod tym względem już przed samym spotkaniem mecz zaczął nabierać rumieńców. A dodatkowych emocji miała dostarczyć niezawodna gra Atletico, które, podobnie jak w poprzednim sezonie Borussia Dortmund, okazało się czarnym koniem tegorocznych rozgrywek Champions League. Trzeba też zaznaczyć, że Los Rojiblancos zdobyli również mistrzostwo Hiszpanii, po niebywale ciężkim sezonie i konsekwentnej strategii, przerywając tym sposobem hegemonię Barcelony i Realu. A ci przecież w ostatnich latach głównie między sobą toczyli bój o fotel lidera.

   Ale wróćmy do wątku. Wiem, że teraz mogę wzbudzić trochę kontrowersji, ponieważ nie wszyscy podzielą mój entuzjazm, o co nie będę miał do nikogo pretensji, ale w tym spotkaniu wiernie kibicowałem Realowi. Zresztą jestem jego fanem od dziecka, to tak na marginesie. Zarówno piłkarze Realu jak i Atletico marzyli o zwycięstwie. Marzyli by przejść do historii i do 90 minuty po golu Godina bliscy tego celu byli właśnie piłkarze Atletico. Utrzymując jednobramkową przewagę zaprezentowali bardzo mądrą grę umiejętnie rozgrywając piłkę i skutecznie się broniąc. Piłkarze Realu wydawali się być bezradni. Chociaż atakowali bramkę rywali, stwarzali sytuacje to niestety brakowało wykończenia akcji no i szczęścia. To nie był ten Real, który w półfinale odesłał do domu wielki Bayern Monachium - triumfatora poprzedniej edycji Ligi Mistrzów. Kilkakrotnie wynik meczu mógł się zmienić na ich korzyść, ale rewelacyjna ekipa Diego Simeone również pragnęła odnieść pierwsze w historii tego klubu trofeum w tak prestiżowych rozgrywkach. Aż w końcu sędzia techniczny podnosi tablicę z doliczonym czasem gry. Czas ucieka nieubłaganie. Real szuka cienia swojej szansy, Atletico skupia się na grze defensywnej. A ja? Ja wciąż po cichu wierzę, że nie należy się nigdy poddawać, bo piłkarze Realu nie mają już nic do stracenia a ciążąca nad nimi presja przydomku "Królewscy" czy "Galaktyczni", która do czegoś zobowiązuje, w końcu może być z nich zdjęta. To ma właśnie sprawić, iż mogą jeszcze odmienić losy tego spotkania. Przecież historia zapamiętała tyle meczów, które były dowodem na to, że w futbolu wszystko jest możliwe i walczy się do końca, ale o tym już w kolejnych postach ;)

   93 minuta, rzut rożny, dośrodkowanie, Sergio Ramos i gol. 1:1. Real w końcówce meczu zdołał zremisować, a więc mecz zaczyna się od nowa. Złośliwi lub krytycy pewnie powiedzą, że to fart, ale czyż nie o to też chodzi w piłce, by liczyć również na szczęście? Ok dogrywka, czy może rzuty karne? - myślę. Ale to dopiero był początek renesansu drużyny Carlo Ancelottiego. Real odżył, nabrał pewności siebie, czego efektem były kolejne bramki w dogrywce. Najpierw Bale, później Marcelo i na koniec, by przypieczętować zwycięstwo oraz znakomity w swoim wydaniu cały sezon, Cristiano Ronaldo umieszcza piłkę w siatce z rzutu karnego. A więc po raz dziesiąty Real. A Atletico? Tej drużynie należą się wyjątkowe brawa i pochwały za całokształt. Za świetnie rozegrany mecz, za niezwykle emocjonującą drogę i pokaz zdumiewającej postawy we wszystkich spotkaniach aby dotrzeć do finału - gdzie zakładam, że nie wszyscy typowali Atletico Madryt jako głównego pretendenta mogącego pokusić się o Puchar Mistrzów - no i w końcu za sensacyjny jak i zarazem fascynujący sezon w Primera Division.

   Kończąc mój wywód, warto przytoczyć pewne motto, które od niedawna, wywieszone na tabliczce, znalazło się na stadionie Santiago Bernabeu w szatni piłkarzy Realu:  "Jeśli walczymy możemy przegrać. Jeśli tego nie robimy, jesteśmy przegrani".  Widać, owe hasło utkwiło w pamięci zwycięzców i mam też nadzieję, że będzie towarzyszyć również nam ze względu na jego uniwersalność.

Pozdrawiam i do następnego razu,
Hart Ducha :)

poniedziałek, 12 maja 2014

Hart Ducha. Prolog



Motywacja. Dzięki niej jesteś w stanie stawić czoła największym wyzwaniom! Potrafisz przenosić góry! Powalisz na kolana wszelkie problemy! Pokonasz przeszkody!
Poniosłeś porażkę? Bądź wytrwały!
Padłeś? Powstań!
Nie poddawaj się! Walcz do końca! Uwierz w siebie!
HARTuj DUCHA!


   Tym oto krótkim wprowadzeniem rozpocznę swój pierwszy wpis na blogu, który w połączeniu z moim kanałem na Youtube o tej samej nazwie, będzie dotyczył szeroko rozumianej motywacji. Motywacji jako głównego bodźca napędzającego nas nie tylko do osiągania określonych celów w różnych dziedzinach życia - mimo napotykających w nim przeciwności losu - lecz również tego, który skłania do walki o najwyższe wartości moralne. Czynnika niezbędnego do przywoływania utraconych wewnętrznie sił stanu naszego umysłu oraz ducha, choćby właśnie dzięki hasłom wymienionym powyżej.

   Ponadto blog, który w głównej mierze jest odzwierciedleniem kanału, opierać się będzie na analizie filmów o różnorodnej tematyce, dobrze lub mniej nam znanych (choć w sumie może niekoniecznie tylko filmów), a właściwie ich fragmentów zawierających uchwycony i zobrazowany przeze mnie wątek motywacyjny. Stanowić ma pewnego rodzaju krótkie wykłady. Mam nadzieję, że uda się z nich wynieść wartościową puentę, motto lub domenę życiową, którą później każdy z nas, w zależności od sytuacji, będzie potrafił kierować się w życiu.

   Zatem, witam wszystkich serdecznie i zapraszam nie tylko do czytania bloga, ale również do oglądania i przy okazji subskrybowania kanału na youtube  https://www.youtube.com/channel/UCjQ3c8CpD5Kw031Tt_YudVA  ;)

Pozdrawiam, 
Hart Ducha  :)