niedziela, 23 listopada 2014

Liverpool - Milan. Najlepszy finał w historii Ligi Mistrzów

   Rok 2005. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że historia zrodzi jeden z najwspanialszych, najlepszych i najbardziej dramatycznych finałów piłkarskiej Ligi Mistrzów i to w dodatku z udziałem polskiego piłkarza. Mecz wielki jak się o nim pisze i mówi; mecz, którego scenariusza nikt by nie przewidział, a żaden reżyser filmowy nie powstydziłby się o stworzenie takiego dzieła.

   Otóż, 25 maja 2005 roku na stadionie Ataturk Olimpiyat w Stambule (Turcja) doszło do rywalizacji dwóch klubowych potęg. Z jednej strony, angielski Liverpool w bramce z naszym polskim bramkarzem Jerzym Dudkiem, a po drugiej stronie włoski AC Milan. Typować faworyta było ciężko, oczywiście biorąc pod uwagę liczbę sukcesów jednogłośnie zwycięzcą byłby Milan. Jednakże, nie sukcesy decydują o zwycięstwie a obecna dyspozycja obydwu zespołów w dzień meczu. Dlatego, już przed samym gwizdkiem zapowiadało się na niesamowite wydarzenie, a każdy kibic siedzący na trybunach, przed telewizorem czy gdzieś w klubach trzymał kciuki za swoją drużynę, lecz nikt nie myślał, że będzie świadkiem spektakularnego widowiska.

   I zaczęło się. Hiszpański sędzia Manuel Mejuto Gonzalez pierwszym gwizdkiem rozpoczyna mecz. Kibice Milanu nie musieli długo czekać na bramkę, gdyż już w 1' minucie po dośrodkowaniu Andrei Pirlo z rzutu wolnego Paulo Maldini umieszcza piłkę w siatce. Milan prowadzi, dzięki czemu zaczyna nabierać prędkości i pewności siebie. Gra mądrze, zespołowo, czego efektem jest bramka Hernana Crespo w 39' minucie. Ten sam piłkarz strzela gola kilka minut później, bo w 44' minucie i ustanawia wynik na 3:0, a Jerzy Dudek musi po raz kolejny wyciągać piłkę z własnej bramki. Piłkarze Liverpoolu i również ich kibice są zdruzgotani. Nie tak miał się zacząć dla nich ten mecz, ten wielki finał. Podłamani, z twarzami pełnych wątpliwości schodzili do szatni po pierwszej połowie. Czyżby zapowiadało się na pogrom? Zanosiło, się na to, że włoski Milan zwycięży. Bo kto odrobiłby stratę trzech bramek, a nawet czterech myśląc jeszcze o zwycięstwie? To jest niemożliwe. Wierny kibic zawsze będzie wierzył w swoją drużynę, ale realiści nie dają raczej szans. Na twarzach kibiców angielskiej drużyny rysował się smutek wraz z nasuwającymi się kolejnymi pytaniami: Co się teraz dzieje w szatni? Co im mówi trener? Bezsilny próbuje podnieść ich na duchu, okazuje im współczucie? Przecież nie są słabą drużyną, bo przeszli tak długą drogę by dojść do finału, a więc coś w tym musi być. A Jerzy Dudek? Czyżby nie było pisane Polakowi podnieść puchar Champions League? A może Rafa Benitez zmieni naszego bramkarza, bo przecież strata trzech bramek w jednej połowie może źle oddziaływać na psychikę zawodnika? Pytań było wówczas wiele, ale nie zapominajmy o tym, że została jeszcze druga połowa, 45 minut, w których wszystko może się jeszcze wydarzyć, a piłka nożna to sport nieprzewidywalny.

   Rozpoczyna się druga połowa. Milan pewny zwycięstwa stara się grać rozważnie, mogąc się też przy okazji pokusić o kolejną bramkę. To jest ich wieczór, ich mecz. Jakby nie było, zwycięstwo mają już w kieszeni. Jednakże na boisku coś zaczęło się dziać. Liverpool zmienił swoje nastawienie, chociaż nic dziwnego, przegrywał, a więc piłkarze nie mieli nic do stracenia jak to śpiewa Mrozu. Przechwyt piłki, kilka podań, John Arne Riise przy piłce, próbuje dośrodkować, lecz piłka trafia w obrońcę Milanu, po czym staje przed ponowną szansą, dośrodkowuje w pole karne i... GOOOL! Steven Gerrard - legenda "The Reds" w 54' minucie daje bramkę honorową, bramkę pełną nadziei, swojej drużynie po pięknym strzale z główki. Biegnie do bramki między słupkami której stoi Dida, wyciąga z niej piłkę i tchnąc wiarę w swoich kolegów kieruje się ku środkowi  by jak najszybciej rozpocząć znów mecz. Niebo nad stadionem się rozjaśniło, mimo iż był późny wieczór, bowiem czarne chmury wiszące nad drużyną z Anglii się rozeszły. Pojawiły się nadzieje a "czerwone" trybuny odżyły. Chwilę później, a dokładnie w 56' minucie Vladimir Smicer po zgranej akcji zespołu strzałem z dystansu powoduje, iż Liverpool powoli odrabia straty. Tym razem Dida po raz kolejny kapituluje, a piłkarze Milanu wydają się być zdezorientowani. Czyżby role miały się odwrócić? Tak też się stało, kiedy w 60' minucie Gennaro Gattuso fauluje w polu karnym Gerrard'a a sędzia dyktuje rzut karny. Do piłki podchodzi Xabi Alonso. Na stadionie konsternacja, trybuny zamarły. Alonso staje przed wielką szansą zmiany wyniku i oblicza meczu. Gwizdek sędziego. Wdech i wydech pomocnika Liverpoolu mówi sam za siebie świadcząc o odpowiedzialności jaka spoczywa na jego barkach. Strzał! Jednak Dida broni, po czym Alonso dobiega i rehabilituje się drugim strzałem dając bramkę i w efekcie upragniony remis 3:3. Mecz zaczyna się od początku! Emocji temu towarzyszących nie da się wyrazić jednym słowem. Niemożliwe stało się możliwym, a cokolwiek Rafa Benitez powiedział swoim piłkarzom w szatni musiało podziałać. I tak, Liverpool niesiony odrobieniem strat i dopingiem kibiców zaczyna dyktować tempo. Jednak, remis utrzymał się do końca regulaminowego czasu i wynik miała rozstrzygnąć dogrywka, w której przed wielką i niepowtarzalną szansą stanął Andrij Szewczenko oddając dwukrotnie strzał na bramkę Jerzego Dudka. W tym momencie nasz bramkarz popisał się efektownymi paradami, które na pewno dodały mu pewności siebie w rzutach karnych, bo to one ostatecznie miały zadecydować o losach tego meczu. I właśnie to seria jedenastek należała już do polskiego bramkarza, który dzięki swojemu "tańcu" w bramce stał się bohaterem meczu broniąc ostatni z nich i dając upragnione oraz ciężko wywalczone zwycięstwo swojej drużynie.

   Liverpool zwycięzcą! Coś niesamowitego. Oczywiście wielkie brawa dla piłkarzy Milanu za świetne widowisko i również za walkę do ostatnich sekund meczu, mimo chwilowej niemocy. Natomiast sposobu w jaki wygrali podopieczni Beniteza nie da się opisać. W przerwie meczu schodzili z boiska dźwigając ciężar porażki. Jednak trener lub coś innego musiało tchnąć w nich ducha zwycięstwa. Z drugiej strony nie mieli nic do stracenia, bowiem przegrywają, a czy mogło być już gorzej? Wyszli i zagrali dla kibiców, dla tych, którzy przyszli i którzy w nich wierzyli, którzy ich nieśli swoją pieśnią "You''ll never walk alone" ("Nigdy nie będziesz szedł sam"), bo tak naprawdę ważne jest to, by się nie poddawać, ale także liczyć na odrobinę szczęścia czy też cud. A niemożliwe nie istnieje, ponieważ wszystko się rodzi w naszych głowach.

Na koniec chciałbym wrócić pamięcią do tego finału, zatem obejrzyjmy i przeżyjmy to jeszcze raz  ;)

Część 1


                                                                            Część 2



Pozdrawiam,
Hart Ducha

1 komentarz: