poniedziałek, 2 listopada 2020

Zatrzymajmy się na chwilę

  

     Witam wszystkich! 

 Wybaczcie, dawno mnie tu nie było. Powody? Dość błahe. Praca, obowiązki dnia codziennego, własne pasje, życie towarzyskie itp itd, ale także wynikające z  chęci odpoczynku lenistwo, którego na dobrą sprawę każdy też potrzebuje, by choć na chwilę się zresetować. Tak więc żadna rewelka ;) Ale teraz czuję się jakbym wszedł do opuszczonego domu, w którym ściany straciły swój naturalny biały połysk, w pokojowych kątach można znaleźć liczne pajęczyny, a na podłodze i meblach kłęby kurzu. Nie mówiąc już o oknach, które pokryte są brudem. Jednym słowem nikt tu dawno nie był. 

I wówczas dochodzi do nas, ile czasu trzeba poświęcić na to, by doprowadzić ten dom, te pomieszczenia do ładu. Każdy z nas lubi porządek, tylko nie każdy też lubi sprzątać. I tak również bywa w życiu. Bo taki obraz równie dobrze możemy przenieść na rzeczywistość i porównać go między innymi do relacji międzyludzkich oraz towarzyszących temu wewnętrznych przemian. 

Do takich metaforycznych refleksji potrafią skłonić choćby takie dni, jak 1 listopada. Data z jednej strony nostalgiczna, smutna, do tego dochodząca jesienna aura, która kojarzy się głównie z chłodem i zachmurzonym niebem. Z innego zaś punktu widzenia jest to dzień radosny, bowiem idziemy przywitać się z bliskimi, odżywić wspomnienia, sentymentalne sytuacje, a wraz z tym pamięć o ludziach, którzy byli dla nas ważni. Jedyny chyba dzień w roku, głęboko zmuszający nas do refleksji, przemyśleń na temat życia, przemijania oraz analizy pewnych spraw. 

W tym jakże zabieganym, pędzącym niczym lokomotywa świecie potrafimy się wtedy choć na chwilę zatrzymać i zastanowić nad sensem naszego istnienia. Wyrzucić kotwicę i zacumować w porcie, by wejść spokojnym krokiem na ląd. Nacieszyć oczy widokiem, który nas otacza, odpocząć po tak długim rejsie, a co najważniejsze wyjść do ludzi, których nieraz nam brakuje podczas tej morskiej, bezkresnej żeglugi. Jesteśmy tak zajęci sobą, naszymi sprawami, wpadamy w wir codzienności, wskutek czego zapominamy, a co gorsze zaniedbujemy i nie zauważamy innych osób, które mogą nas potrzebować. Oczywiście nie można wrzucać wszystkiego do jednego wora, albo nie, inaczej, każdy z nas jest w stanie poświęcić komuś pewną ilość swojego czasu, ale to już zależy od nas, naszych chęci, jakim jego ułamkiem się podzielimy. Staramy się, łączymy pracę z innymi obowiązkami, wylewamy nieraz hektolitry potu, by nasz harmonogram uwzględnił wszystko, co dla nas ważne. Jest to zrozumiałe, normalna kolej rzeczy i przyjmijmy, że każdy z nas się na swój sposób stara. I pewnie wielu te elementy układanki perfekcyjnie skleja w jedną całość. Ale zawsze będzie czegoś brakowało i tego nie przeskoczymy. Zawsze będzie za późno, a tego już nie zmienimy. 

Ksiądz Jan Twardowski powiedział pewne znane wszystkim słowa: „Spieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą”. Jakże idealne zdanie skierowane w stronę Uroczystości Wszystkich Świętych. Tylko, że rok ma 365 dni - lub 366 wliczając ten przestępny - a tylko ta data potrafi tak namieszać nam w głowach. Ktoś dobrze musiał rozplanować kalendarz, by uwzględnić taki dzień, jakże nam potrzebny i pozwalający docenić to, a właściwie tych, których straciliśmy, którzy odeszli. 

Ale nie skupiajmy się tylko i wyłącznie na tym, a na słowach księdza Twardowskiego, w ogólnym tego słowa znaczeniu. Otaczają nas różni ludzie, część jest naszymi bratnimi duszami, a niektórzy zrobią wszystko, by nam uprzykrzyć życie. I dlaczego? Jaki w tym jest sens? Przecież i tak prędzej czy później odejdziemy, a wówczas w pamięci zostaną tylko te złe chwile, wspomnienia. Zatem czy nie lepiej od razu budować pozytywny obraz w głowach otaczających nas ludzi? Albo chociaż próbować. Czy nie lepiej zamiast kopać pod kimś dołki, pomóc mu z nich wyjść? Wyciągnąć pomocną dłoń w chwili rozpaczy, podać chusteczkę i dodać otuchy jednym, pozytywnym słowem? 

Może jednocześnie pojawić się tutaj pytanie: A co z osobami, które były dla nas ważne, a mimo to od nas odeszły, nas opuściły, lecz nie w rozumieniu śmierci? Jedynym sensownym wytłumaczeniem byłoby postawienie tezy, że każdy z nas musi przejść pewną drogę, będącą swojego rodzaju misją. A jak wiadomo podczas podróży spotykamy wielu ludzi, którzy w mniejszym lub w większym stopniu zaznaczają swoją obecność w naszym życiu. Poznajemy ich w jakimś celu. Ktoś zostanie na chwilę, a ktoś będzie przy nas trwał na lata. Ktoś nas czegoś nauczy, doświadczy, umożliwiając nam w ten sposób lepsze poznanie siebie, a ktoś z kolei nas zrani i spróbuje złamać, tylko po to, by znów pojawił się na naszej drodze człowiek będący ukojeniem, bezpieczną przystanią. Taka już jest kolej rzeczy, nie zawsze zależna od nas. Ból i cierpienie nieraz są potrzebne, by skierować nasze spojrzenie na inną perspektywę, dostrzec i zrozumieć to, co niewidzialne jest dla oczu. A być może w dobrym i lepszym zrozumieniu dla nas samych.

Życie pisze różne scenariusze, nie zawsze usłane różami i to jest odwieczna prawda. A częścią składową każdego scenariusza są bohaterowie, zazwyczaj dzielący się na tych dobrych i tych złych. W filmie przydział jest ustalony odgórnie, aktor musi zagrać swoje, ale w naszej ziemskiej wędrówce to my możemy odegrać własne role i to my decydujemy, jakiej dokonamy charakteryzacji dla swojej postaci. Nikt nam nie musi niczego narzucać. Wszystko zależy od nas. Kogo będziemy wspierać lub komu pomożemy, a czynienie dobra wokół, tak po prostu z czystego serca, potrafi dać radość i wpływać na to, czy ktoś dzięki nam będzie się uśmiechać. Czyż to nie wspaniałe? Jak również to z kim będziemy dzielić swój czas. 

I znowu pojawia się ten czas biegnący nieubłaganie. Jak rollercoaster, do którego wsiadamy, zapinamy pasy i o niczym innym nie myślimy, dopóki się nie zatrzymamy, otrząśniemy po przeżytej dawce emocji i na spokojnie rozejrzymy dookoła. Tylko czasami może być już za późno, bo po drodze mogło się sporo wydarzyć. I wtedy może budzi się w nas poczucie niespełnienia, pustki, żalu. Chcąc sobie wszystko przemyśleć, przetrawić, co zrobiliśmy dobrze, a co źle, co powinniśmy, a czego nie, bo w końcu przystopowaliśmy, wracamy do takiego domu, w którym dawno nas nie było. W którym ściany straciły swój naturalny biały połysk, w pokojowych kątach można znaleźć liczne pajęczyny, a na podłodze i meblach kłęby kurzu. Nie mówiąc już o oknach, które pokryte są brudem. Jednym słowem dawno nas tam nie było...

 


 

wtorek, 3 lipca 2018

Bo walczy się do końca... Zwycięstwo Belgii nad Japonią w 1/8 finału Mistrzostw Świata w Rosji

Po niesamowitym i emocjonującym spotkaniu w 1/8 finału Mistrzostw Świata w Rosji, reprezentacja Belgii zdołała się podnieść i pokonać Japonię 3:2. Dzięki zwycięstwu oraz niezwykłej postawie mogła świętować awans do ćwierćfinału.


Sytuacja drużyny na czas Mundialu

Belgowie przeszli rundę grupową jak burza. Gładkie zwycięstwo z Panamą, pokaz strzelecki w meczu z Tunezją i skromna wygrana z Anglikami premiowała zespół Roberto Martineza do następnej fazy z pierwszego miejsca. Belgowie przyjechali do Rosji z wielkimi oczekiwaniami i jak na razie wszystko idzie zgodnie z ich planem. Czerwone Diabły obecnie należą do jednych z najsilniejszych drużyn na rozgrywanym Mundialu. Jednakże, kiedyś miewali z tym kłopoty. Początkiem kryzysu były Mistrzostwa Europy w 2000 roku, które odbywały się na stadionach Holandii oraz Belgii. Wówczas Holendrzy odpadli dopiero w półfinałach, natomiast ci drudzy już w fazie grupowej. Przez całą dekadę rozwijano system szkolenia, który narodził nowe, złote pokolenie stanowiące o sile belgijskiej drużyny.
Eden Hazard, Romelu Lukaku, Dries Mertens, Vincent Kompany, Thibaut Curtois czy Kevin De Bruyne. To tylko kilku wymienionych z kadry Martineza, ale na nich spoczywa największy ciężar gry. Na co dzień grają w wielkich klubach, potwierdzając tym samym swoje piłkarskie doświadczenie. Warto zauważyć, że Belgia ostatni raz poczuła smak porażki dokładnie 1 września 2016 roku przegrywając 2:0 w meczu towarzyskim z Hiszpanią. Od tego momentu odnosiła same zwycięstwa i zaliczyła tylko kilka remisów. Niepokonani przez dwa lata stają się prawdziwym zagrożeniem dla pozostałych reprezentacji uczestniczących w tegorocznym Mundialu.




Pierwsza połowa pod znakiem konsekwencji i strategii - relacja

Belgia przystąpiła do spotkania jako jedna z niepokonanych do tej pory drużyn na Mundialu. Lecz to Japończycy jako pierwsi stworzyli sobie sytuację. Po strzale Shinji Kagawy piłka przeszła obok prawego słupka. Podopieczni Akiry Nishino nie przestraszyli się Belgów, czego efektem były odważne próby atakowania rywali. Ci, z kolei, spokojnie budowali atak pozycyjny, szukając w tym swojej szansy na bramkę. Liczne podania w końcu zaowocowały dogodną sytuacją. W 25. minucie Romelu Lukaku stanął przed okazją pokonania Eiji Kawashimy z bliskiej odległości, ale piłkarz się pogubił i Japończycy zdołali wyjść z opresji. W międzyczasie bramkarz powstrzymał również silne uderzenie Driesa Mertensa. Pierwsza połowa to wyrównana gra z niewielką przewagą Belgów. Obydwa zespoły doskonale wiedziały, że tutaj stawka już jest ogromna, dlatego nie było miejsca na popełnianie błędów. Konsekwencja taktyczna przede wszystkim.

Jak feniks z popiołu - relacja drugiej połowy

Drugą połowę otworzyła szybko strzelona przez Japończyków bramka. W 48. minucie, po błędzie Jana Vertonghena, piłkę, po podaniu Gaku Shibasakiego, przejmuje Genki Haraguchi, który precyzyjnym strzałem nie daje szans belgijskiemu bramkarzowi. Czerwone Diabły szybko odpowiedziały na utraconą bramkę, lecz potężne uderzenie Edena Hazarda kończy się na słupku. Spotkanie nabrało rumieńców, zmuszając Belgów do odrabiania strat. Ale to rywale narzucali tempo. Niesamowicie silny strzał zza pola karnego Takashi Inuiego daje w 52. minucie dwubramkowe prowadzenie Japonii. Takiego obrotu sprawy piłkarze Roberto Martineza na pewno się nie spodziewali. Cokolwiek powiedział w szatni Akiro Nishino, na jego zespół musiało niezwykle motywująco wpłynąć. Nie bał się atakować, z pełną odpowiedzialnością kreował akcje raz po raz zagrażając bramce Thibauta Curtoisa. Czas mijał nieubłaganie, a Belgowie musieli wykazać inicjatywę. Bliski strzelenia swojego piątego gola w turnieju był Lukaku, lecz uderzeniem głową w 62. minucie sprawił, że piłka minęła lewy słupek. Chwilę później Roberto Martinez zdecydował się na podwójną zmianę. Boisko opuścili Mertens i Carrasco, a ich miejsce kolejno zajęli Marouane Fellaini oraz Nacer Chadli. I to było dobrym posunięciem, ponieważ w 69. minucie Belgowie zdobywają bramkę kontaktową. Jan Vertonghen rehabilituje się za wcześniejszą pomyłkę i głową pokonuję Kawashimę. Na stadionie w Rostovie spotkanie zamieniało się w emocjonujące widowisko. Temperatura wrzenia została osiągnięta, gdy wprowadzony wcześniej Marouane Fellaini w 74. minucie strzela bramkę dającą remis. Dośrodkowanie Edena Hazarda z rzutu rożnego trafiło wprost na czoło pomocnika. Obydwie drużyny nie zwalniały tempa, dążąc do zmiany rezultatu jeszcze w regulaminowym czasie gry. Również selekcjoner Japonii zdecydował się na zmianę dwóch zawodników. Hotaru Yamaguchi zastąpił Shibasakiego, natomiast Keisuke Honda zmienił zdobywcę bramki, Haraguchiego. W 86. minucie niesamowitym refleksem wykazał się Eiji Kawashima, który powstrzymał strzały Chadliego oraz Lukaku. Druga połowa była całkowitym przeciwieństwem pierwszej części gry. Mądra i konsekwentna gra została wyparta przez szybki i ofensywny futbol. Taki przebieg zdarzeń doprowadził do bramki zdobytej przez Belgów, którzy rzutem na taśmę strzelają dosłownie w ostatnich sekundach meczu gola. Po kontrataku i składnej akcji kolegów, Nacer Chadli przypieczętował ostateczne zwycięstwo Czerwonym Diabłom.

Bo walczy się do końca...

Niesamowity mecz w wykonaniu obydwu reprezentacji. Japończycy swoją grą udowodnili krytykom, że wyjście z grupy nie było przypadkiem i potrafią postawić się najsilniejszym. Z kolei, Belgowie są świetnym przykładem tego, że nie można się poddawać i zawsze należy grać do ostatnich minut. Nawet wtedy, jeśli wszystko wydaje się być niemożliwe. A nie ma rzeczy niemożliwych. Sport jak i piłka nożna są nieprzewidywalne, gdzie wiara w siebie oraz w zwycięstwo jest motorem napędowym ku odniesieniu sukcesu. Po stracie dwóch bramek potrafili się otrząsnąć i przechylić szalę na swoją korzyść. Emocje sięgnęły zenitu, a kibice mogli być świadkami spektakularnego widowiska. Brawa należą się wprowadzonym pomocnikom, Fellainiemu oraz Chadliemu, którzy okazali się być asem w rękawie Roberto Martineza. Dzięki zwycięstwu niepokonani wciąż Belgowie zagrali w ćwierćfinale z Brazylią.

------------------------------------------
Mistrzostwa Świata w Rosji 2018
1/8 finału, 02.07.2018
Stadion Rostov Arena, Rostów

Belgia - Japonia 3:2 (0:0)
0:1 - Haraguchi (48.)
0:2 - Inui (52.)
1:2 - J. Vertonghen (69.)
2:2 - M. Fellaini (74.)
3:2 - N. Chadli (90+4.)

Składy:

BELGIA: Thibaut Courtois - Toby Alderweireld, Vincent Kompany, Jan Vertonghen - Thomas Meunier, Kevin De Bruyne, Axel Witsel, Yannick Carrasco (65. Nacer Chadli) - Dries Mertens (65. Marouane Fellaini), Eden Hazard, Romelu Lukaku

JAPONIA: Eiji Kawashima - Hiroki Sakai, Gen Shoji, Maya Yoshida, Yuto Nagatomo - Makoto Hasebe, Gaku Shibasaki (81. Hotaru Yamaguchi), Genki Haraguchi (81. Keisuke Honda), Shinji Kagawa, Takashi Inui - Yuya Osako

Żółte kartki: Shibasaki (Japonia)

Sędzia: Malanga Diedhiou (Senegal)


Autor:  Kamil Jasica (HartDucha)




środa, 28 marca 2018

Zwycięstwo Polski nad Koreą Południową. Stadion Śląski powraca!

We wtorkowy wieczór, w meczu towarzyskim na Stadionie Śląskim, Polska pokonała Koreę Południową 3:2. Dzięki bramkom Lewandowskiego, Grosickiego i Zielińskiego "Kocioł Czarownic", po 9 latach niedoli, zostaje odczarowany i zapisuje nowy rozdział na kartach piłkarskiej historii.



Polska piłka powraca na Stadion Śląski

W Polsce sport cieszy się niezwykle wielkim uznaniem. Każdego dnia możemy zauważyć choćby biegających dookoła nas ludzi. Nie wiedząc też czemu, w naszych polskich genach zakorzenione jest również kibicowanie. I to na wielką skalę. Adekwatnie do wybranej dyscypliny sportowej jesteśmy w stanie przejechać nawet całą Polskę lub Europę, by wesprzeć swoją ukochaną drużynę bądź sportowca. Biorąc pod uwagę, iż najpopularniejszym sportem nie tylko w Polsce, ale również na świecie jest piłka nożna, to jej poświęcę ten artykuł.

Jak to się dzieje, że gdy gra polska reprezentacja piłkarska ludzie w natychmiastowym tempie wykupują bilety, by zasiąść na stadionie? Rezerwują miejsca w barach, knajpach, by przy butelkach piwa oglądać ze znajomymi mecz. Umawiają się na domówkach przed telewizorami lub też w wyznaczonych miejskich strefach dla kibiców. Tylko po to, by dopingować reprezentację. Niesamowite zjawisko, nad którym się nie zastanawiamy, a przecież dotyczy większości z nas. I nie jest tu mowa o mistrzostwach świata, które, swoją drogą, już niedługo. Otóż, we wtorek, 27 marca 2018 roku, o godzinie 20:45, Polska kadra zagrała swój pierwszy mecz na nowym, zmodernizowanym Stadionie Śląskim. Jednak, zanim przejdziemy do samego wydarzenia, kilka słów o tym wspaniałym obiekcie.


                           

Stadion Śląski
to najbardziej rozpoznawalna świątynia polskiej piłki nożnej. Nic dziwnego, skoro przez wiele lat pełnił funkcję Stadionu Narodowego. Otwarty w 1956 roku, na terenie Parku Śląskiego w Chorzowie, stał się jednym z największych obiektów sportowych w kraju. Odbywały się na nim między innymi zawody żużlowe, zawody lekkoatletyczne, ale i również masowe koncerty muzyczne. Jednak, największym zainteresowaniem cieszyły się mecze polskiej reprezentacji piłkarskiej. Począwszy od 1956 roku rozegrano na nim 55 meczów. Rekordy frekwencji sięgały nawet do 100 000 widzów. Wygrywaliśmy na nim z takim potęgami jak ZSRR, Belgia, Holandia, NRD, Portugalia czy Anglia. To właśnie po zwycięstwie z ostatnimi, brytyjskie media nadały mu przydomek „Kocioł Czarownic”. Z biegiem lat obiekt zaczęto na bieżąco modernizować. Aż do roku 2009, gdzie nastąpił kolejny etap przebudowy, który z powodu wielkich szkód - w ciągu dwóch najbliższych lat - przyczynił się do zamknięcia stadionu. Symbol Śląska wiele na tym stracił, w tym miano Narodowego na rzecz nowego, powstałego w Warszawie. Ostatnim meczem, jakim na nim rozegrano, było przegrane spotkanie ze Słowacją w 2009 roku. Nikt nie wierzył w powrót legendy. Każdy spisywał na straty. Aż do 1 października 2017 roku, kiedy to otwarto całkowicie zmodernizowany, nowy monument. Na samo jego otwarcie przyszło ponad 100 000 ludzi chcących obejrzeć międzynarodową arenę, która pomimo trudności wróciła na sportową mapę naszego kraju. Już tydzień później rozegrano pierwszy mecz o punkty, w którym wzięły udział reprezentacje młodzieżowe Polski i Białorusi. Kwestią czasu było wyczekiwanie na ten najważniejszy moment. Dzień, w którym, po raz 56  na murawie „Kotła Czarownic” pojawi się seniorska reprezentacja. Kadra Adama Nawałki na czele z Robertem Lewandowskim.

Czas przełamać złą passę

Po porażce z Nigerią, w dość niefortunnych okolicznościach, nadszedł czas by się otrząsnąć i przygotować do kolejnego meczu towarzyskiego. Tym razem przeciwnikiem biało-czerwonych była Korea Południowa. Jest to pierwsza azjatycka drużyna, której przyszło zagrać na Stadionie Śląskim. My doskonale pamiętamy spotkanie z Mundialu w 2006 roku, kiedy to Koreańczycy pokonali nas 2:0. Na nasze usprawiedliwienie jedynie może zaważyć fakt, iż przegraliśmy wówczas z czwartą drużyną świata. Później, bo w 2011 roku udało nam się zremisować z południowokoreańskim zespołem. Bilans prezentuje się więc następująco: była porażka, był remis i do tego zestawu brakowało nam tylko zwycięstwa. Teraz miał być czas rewanżu. Czas reaktywacji i powrotu Śląskiego do łask międzynarodowych pojedynków.

Przywitanie w wielkim stylu

Adam Nawałka, prócz jednego debiutanta, wystawił optymalny skład. Tym debiutantem był pochodzący z Ukrainy zawodnik Jagielloni, który niedawno przyjął polskie obywatelstwo, Taras Romanczuk. Natomiast, biorąc pod uwagę ustawienie, znów zagraliśmy trójką obrońców. Selekcjoner uparcie próbuje ćwiczyć ten wariant gry. Od tego też mamy właśnie mecze towarzyskie, by eksperymentować przed mistrzostwami świata w Rosji. Na początku, symboliczne wejście śląskich górników, trzymających flagi obydwu reprezentacji, a następnie hymn naszego kraju. Aż w końcu usłyszeliśmy gwizdek głównego arbitra.

Pierwsza połowa należała zdecydowanie do Polaków. Już w 10' minucie przed doskonałą szansą stanął
Robert Lewandowski, lecz źle przyjął piłkę, która następnie ląduje w rękach bramkarza rywali. W odpowiedzi, chwilę później, to przeciwnicy próbowali postraszyć Wojciecha Szczęsnego. Wkrótce, okazję na gola ponownie miał Lewy. Dośrodkowanie Kamila Grosickiego z prawej strony i główka napastnika, lecz refleksem wykazuje się Seung-Gyu Kim. Jak to mówią, do trzech razy sztuka; teraz już musiało się udać.  32' minuta, Grosicki wykazuje się świetnym przeglądem gry. Dośrodkowuje, tym razem z lewej strony i Lewandowski głową zdobywa pierwszą bramkę w tym meczu jak i pierwszą na nowym Stadionie Śląskim. Zmiana wyniku sprawiła, że goście zaczęli się powoli budzić do gry. Dwie groźne akcje były sygnałem ostrzegawczym, którego nie należało zlekceważyć. Jednak, jak wcześniej wspomniałem, pierwsza połowa była koncertem podopiecznych Adama Nawałki. W 45' minucie, bramkę do szatni po świetnym prostopadłym podaniu Krzysztofa Mączyńskiego, zdobywa precyzyjnym strzałem Kamil Grosicki. Pomocnik podbiegł pod trybuny, wskoczył na kostkę z logo PZPNu i wzniósł ręce, pokazując w ten sposób swą klasę. 2:0 do przerwy i nic nie zapowiadało, by ktoś mógł odebrać nam to prowadzenie.
 
                                                   

Dramatyczna końcówka, szaleństwo na trybunach


W drugiej połowie to Koreańczycy przejęli inicjatywę. A my znów zaczęliśmy popełniać błędy, które były naszą zmorą w eliminacjach. Pierwszych zmian dokonali w swoich zespołach też trenerzy, tuż przed wyjściem na murawę. Kolejne dwa ataki gości na bramkę Łukasza Skorupskiego, który zmienił Szczęsnego, znów alarmowały o nadciągającej burzy. Piłkarze Tae-Yong Shina coraz odważniej kreowali podbramkowe sytuacje. Nabierali pewności siebie, potwierdzając, iż nie bez przypadku są jedną z najlepszych drużyn azjatyckiego kontynentu. Na dowody musieliśmy poczekać do 85' minuty. Płaskim strzałem po ziemi zza pola karnego, Lee Chang-Min wpisuje się na listę strzelców. Dwie minuty potem, po składnej akcji, niepilnowany Hee-Chan Hwang daje remis swojemu zespołowi. Nie tak sobie wyobrażaliśmy to spotkanie. Prowadziliśmy i odpieraliśmy ofensywę Koreańczyków, a teraz remisujemy. Czyżby powtórka z pierwszego meczu eliminacji, gdzie zremisowaliśmy z Kazachstanem? Miało być tak pięknie, a skończy się jak zwykle? Konsternacja widzów, lecz doping na trybunach wzrastał, by na ostatnie pięć minut wesprzeć Biało-czerwonych. Doliczony czas gry, Polacy próbują jeszcze powalczyć, skonstruować tą jedną jedyną akcję. Aż nadszedł ten upragniony moment. Chwila chwały.  91' minuta, Piotr Zieliński oddaje strzał, lecz zostaje zablokowany. Piłkę przyjmuje Mączyński, podaje znów do Zielińskiego, zwód i goool! Piotr Zieliński wspaniałym uderzeniem z dystansu wymierzył prosto w okienko bramki. To, co zostało nam odebrane, zdołaliśmy cudem wyszarpać. Pokonujemy Koreę Południową 3:2. Pierwsze zwycięstwo z azjatyckim przeciwnikiem, pierwsze zwycięstwo w przed mundialowym meczu towarzyskim i pierwsze zwycięstwo na nowym Stadionie Śląskim.

Legenda pisze dalszą historię

Zmodernizowany Stadion Śląski ochrzczony zwycięstwem. Tak na dobrą sprawę, nikt nie wyobrażałby sobie innego rezultatu. Tylko wygrana wchodziła w rachubę. Od czasów ostatniego spotkania eliminacji, Orły Nawałki nie potrafiły wygrać żadnego kolejnego meczu towarzyskiego. Dopiero tutaj miał miejsce ten wyczyn. Zatem, czy na słynny stadion powrócą częstsze mecze reprezentacji Polski? Ciężko powiedzieć. Na pewno, „Kocioł Czarownic” zapadł nam wszystkim w pamięci oraz bardzo pozytywnie wpisał się w nową historię. W dobrym stylu, z wieloma bramkami i przy rewelacyjnej oprawie. Ponad 53 000 biało-czerwonych kibiców wspierało swoich piłkarzy. Mimo niskiej temperatury, niesamowity doping niósł na ustach wszystkich gorące wsparcie. Towarzysząca na każdym kroku euforia, śpiewy oraz wiara. Jak za dawnych lat, gdzie odnosiliśmy ważne triumfy. I miejmy nadzieję, że dzięki temu piłka w reprezentacyjnym wydaniu znów powróci na wielki Śląski.







Polska - Korea Południowa  3:2 (2:0)


1:0 - Robert Lewandowski (32.)
2:0 - Kamil Grosicki (45.)
2:1 - Lee Chang-Min (85.)
2:2 - Hee-Chan Hwang (87.)
3:2 - Piotr Zieliński (90.)


Skład Polski: Wojciech Szczęsny (46. Łukasz Skorupski) - Artur Jędrzejczyk, Łukasz Piszczek (46. Thiago Cionek), Kamil Glik (66. Tomasz Kędziora), Michał Pazdan, Maciej Rybus (84. Rafał Kurzawa) - Taras Romanczuk (59. Arkadiusz Milik), Krzysztof Mączyński, Piotr Zieliński, Kamil Grosicki - Robert Lewandowski (46. Łukasz Teodorczyk)

Korea Południowa:
Seung-Gyu Kim - Min-Jae Kim (38. Hee-Chan Hwang), Hyun-Soo Jang, Jeong-Ho Hong (46. Yun Young-Sun), Yong Lee (46. Choi Chul Soon), Joo-Ho Park - Sung Yueng Ki (80. Lee Chang-Min), Woo-Young Jung, Chang-Hoon Kwon, Seung-Min Son - Jae-Sung Lee (63. Kim Shin-Wook)

Sędzia: Tore Hansen (Norwegia)



Autor: Kamil Jasica

niedziela, 28 stycznia 2018

Never give up!/ Nigdy się nie poddawaj! Historia Nicka Vujicica - małego człowieka o wielkim sercu


      „Niektóre rzeczy w życiu są poza naszą kontrolą, nie możemy ich zmienić i musimy z nimi żyć. Jednak nadal mamy wybór, możemy chociaż wybrać – albo się poddać albo próbować dalej” – tymi słowami Nicka Vujicica rozpocznę pierwszy w tym roku wpis. Tego człowieka, myślę, znają wszyscy. Dlaczego? Bo zna go cały świat. Dlaczego? Bo jest wyjątkowy. Nie tylko z wyglądu, ale i również z tego, co robi. Jeśli mimo to o nim nie słyszeliście, nie przejmujcie się. Postaram się przybliżyć jego osobę i to, co chciał nam przekazać podczas jednego ze swoich słynnych wykładów motywacyjnych „Never give up!” ("Nigdy się nie poddawaj!").
 

       Dlaczego Nick Vujicic jest człowiekiem, którego zna cały świat? Otóż, Nick urodził się z rzadką chorobą, jaką jest zespół tetra-amelia, która jednym słowem, przejawia się całkowicie wrodzonym brakiem kończyn. Już sam fakt sprawił, że stał się wyjątkowy, a zarazem inny. Człowiek bez rąk i bez nóg? Jak to? Przecież to przechodzi wszelkie wyobrażenie. A jednak prawdziwe. Również Nick nie potrafił się z tym pogodzić. W wieku 10 lat postanowił popełnić samobójstwo wskakując do wody z zamiarem utopienia się. Lecz jakiś wewnętrzny głos kazał mu się nie poddawać i walczyć z przeciwnościami losu. Wkrótce zrozumiał, że ma w życiu jakiś cel, a jego choroba staje się dowodem nadziei, którą teraz stara się przelewać na innych ludzi. 




        Na swoim wykładzie porusza przede wszystkim problemy z jakimi borykał się w dzieciństwie. Jego wygląd przyczynił się do tego, że był wyśmiewany w szkole, a rówieśnicy mu dokuczali. Nie wszyscy potrafili zrozumieć jego niepełnosprawność oraz „dziwny” wizerunek. Był przecież inny niż cała reszta. Chodząc do szkoły każdy chce być akceptowany i lubiany. Każdy chce czymś imponować, wyróżniać się. Najgorsze jest to, że nie każdy potrafi patrzeć na kogoś nie tylko oczyma, lecz także duszą i sercem. Dla niektórych liczy się tylko wspomniany wygląd lub pieniądze, a to z biegiem lat prędzej czy później przemija. Kpimy z kogoś, bo jest odmieńcem, różni się od społeczeństwa.


        Wszakże, pozory nieraz mogą mylić. Spisując przedwcześnie kogoś na straty tylko z tego powodu, że do nas nie pasuje, możemy zniszczyć komuś życie, nie mając o tym nawet pojęcia. Sam Nick przestał wierzyć, że ktoś go polubi. Doskwierająca mu samotność i odrzucenie zrodziła depresję oraz chęci samobójcze. Nie wiedział, dlaczego tak wygląda, nie potrafił zrozumieć, gdzie rodzice czy może on sam, w którymś momencie popełnił błąd kosztujący go utraty rąk i nóg. Lęk, z jakim codziennie się budził odbierał mu nadzieję na jakkolwiek lepsze życie.

        To ludzie określają kim jesteśmy. A my, pragnąc akceptacji, staramy się wtopić w środowisko. Robimy coś, co wydaje się być cool, co wszyscy robią, więc i my tacy chcemy być, to samo chcemy robić. Zmieniamy swoje upodobania, wzorce, charakter. Lecz to do nas nie pasuje. Robimy coś wbrew sobie, w efekcie czego, w końcu tracimy samego siebie. To doprowadza nas do depresji. Wzbudza lęk i obniżenie poczucia własnej wartości. Taka postawa sprawia, że łatwo uwierzymy w to, gdy ktoś będzie nam wmawiał, iż nie osiągniemy żadnego celu, nie spełnimy swoich marzeń, bo jesteśmy po prostu na to za słabi. Pozbywając się samego siebie pozbywamy się wszystkiego, co jest w nas. Każdy ma prawo do własnego życia. Musimy nauczyć się akceptować nas samych. To, jak wyglądamy, co lubimy, a czego nie, nie powinno być miernikiem oceny naszej osoby. Pozory mogą mylić i swoim „ślepym” spojrzeniem na kogoś niepotrzebnie go skreślimy.


        Jak mówi Nick: "Każdy jest wart więcej niż diament, ten najcenniejszy. Życie jest warte życia, jeśli mamy swój cel. A jeśli go masz, to podążaj do niego. Idź w tym kierunku. Bądź odważny...". Natomiast, jeśli jeszcze go nie mamy, to z czasem odnajdziemy swoje przeznaczenie. Być może stanie się tak, że nie spełnisz jednego ze swoich marzeń, bo coś stoi na przeszkodzie. Lecz prędzej czy później znajdziesz inną drogę, by zmienić kierunek i odnajdziesz się w czymś całkowicie innym, o czym w ogóle nie myślałeś. Tak jak to zrobił Nick Vujicic. 

        Zrozumiał, że nie zmieni swojego wizerunku, a lekarze nie będą w stanie "doszyć" mu rąk czy nóg. Musiał zaakceptować siebie takiego, jakim jest. Nauczyć się normalnie żyć, a także podejmować się najprostszych dla nas zadań codzienności, jak: chodzenie, pisanie (pisze dzięki dwóm palcom zdeformowanej stopy), korzystanie z telefonu czy komputera, jedzenie oraz picie ze szklanki. Był moment, kiedy stanął przed wyborem: Zrobić kilka kroków w stronę przepaści i rzucić się w nią bezpowrotnie czy zrobić jeszcze więcej kroków, by sprostać wyzwaniom życia, przeskoczyć napotkane przeszkody i walczyć o swoje marzenia. Domyślasz się, w którym kierunku poszedł?

         Stań przed lustrem i wyobraź sobie siebie 10 lat temu. Teraz jesteś dorosły i doświadczony. Porozmawiaj z młodszą osobą, którą widzisz w swoim odbiciu o swoich dotychczasowych przeżyciach, problemach, sytuacjach, z których nie było wyjścia. Jak potrafiłeś im sprostać?Jak je rozwiązywałeś? Jak walczyłeś, by móc być w miejscu, w którym jesteś teraz? Przed tym lustrem. Tak naprawdę możesz więcej niż ci się wydaje. Jednakże potrzebna jest w naszym życiu taka rozmowa. Rozmowa z ludźmi. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nas wysłucha, kto nas zrozumie, kto będzie nas szanował i kochał. Nikt nie powinien być sam. Dzięki wsparciu ludzi, którzy widzieli w Nicku kogoś o wyjątkowym sercu, nie tylko „pokrakę”, a także umocniony wiarą w Boga odnalazł swój cel w życiu i zaczął spełniać swoje marzenia. Pomagając przy tym realizować marzenia innych. Jako mówca motywacyjny namawia byśmy im pomagali, nie odwracali się od nich. Bo tak jak jemu przeznaczone było dawać swoim przykładem ludziom nadzieje, tak inni żyją po to, by pomagać drugiemu człowiekowi. Nic nie dzieje się bez przyczyny, poznajemy ludzi w jakimś celu, który z czasem odkrywamy. Może w naszych rękach leży ich los?

         Każdego dnia stoimy w życiu przed jakimiś wyborami. Stoimy przed wyborem tego, czy podniesiemy kogoś na duchu, czy też go zdołujemy. Mamy wybór, by iść w stronę swoich marzeń lub zostać przy tymczasowych rzeczach, nie mających żadnych wartości. Mamy również wybór, czy się poddać, czy może dalej walczyć. Nikt nie powie nam kim jesteśmy, ponieważ musimy odkryć to sami. Musimy szanować samego siebie. Tak naprawdę nie ma znaczenia, jak wyglądamy, czy jesteśmy grubi czy chudzi, wysocy czy niscy, ani to jakiej jesteśmy płci. Najważniejsze jest to, jacy jesteśmy w środku. Zatem, co zrobisz jak się przewrócisz, jak upadniesz? Musisz się podnieść. Jeżeli nie uda ci się za pierwszym razem, zrób to ponownie. Nawet gdybyś wykonywał sto podejść, w końcu się podniesiesz. W ten sposób kreujesz swój charakter i wolę walki. Wzmacniasz swoją siłę nie tylko pod względem fizycznym, ale i psychicznym. Jeśli postawiłeś sobie jakiś cel i po wielu próbach udało ci się go osiągnąć, jakże wzrosła twoja wiara, która przecież na początku była tylko pragnieniem?

         Nick Vujicic jest żywym przykładem tego, że mały człowiek potrafi być wielki. Nie pod względem posiadanego majątku, ani codziennego picia mleka, ani też dzięki treningom na siłowni. Lecz mając serce, które można podarować na dłoni drugiemu człowiekowi, wskrzesić w nim iskrę nadziei i zasiać ziarenko wiary. Ponieważ, dopóki się podnosisz, ciągle masz na coś szansę, ciągle możesz osiągnąć cel, zrealizować marzenia. To nie jest koniec, póki walczysz i się nie poddajesz. Nick się nie poddał, pomagając obecnie ludziom na całym świecie, więc Ty też nigdy się nie poddawaj!



Poniżej przedstawiam materiał "Never give up!" będący fragmentem jego wykładu o tym samym tytule. Zapraszam do oglądania oraz subskrybowania kanału.
 

Pozdrawiam,
Hart Ducha :)





niedziela, 8 października 2017

Mamy to! Polska zagra na Mistrzostwach Świata w Rosji!


     "Do nieba, do piekła, do nieba..." – tak oto tymi słowami Tomasza Hajty, komentującego wraz z Mateuszem Borkiem mecz Polski z Czarnogórą, można by opisać to, co działo się na Stadionie Narodowym w Warszawie. Piłkarska reprezentacja Polski w swoim ostatnim, dramatycznym jak się później okazało, spotkaniu eliminacji pokonała drużynę Czarnogóry 4:2. I tym samym, po raz ósmy w historii awansowała na Mistrzostwa Świata, które odbędą się już w przyszłym roku w Rosji. Ponadto, kolejne rekordy bije Robert Lewandowski, ale zacznijmy od początku...

     Adam Nawałka jako trener reprezentacji przejął drużynę 1 listopada 2013 roku. Mogłoby się wydawać, że data nostalgiczna, ale nie dla tego pana. Od tego dnia, polski futbol zmienił swoje oblicze. Po nieudanych występach na Euro 2012, którego byliśmy współorganizatorami, nie wspominając o mistrzostwach świata w 2002 i 2006 roku oraz o Euro 2008, gdzie z reguły rozgrywaliśmy mecze otwarcia, mecze o wszystko i mecze o honor, teraz przestaliśmy być chłopcami do bicia i staliśmy się jedną z potęg europejskiego futbolu. A na ten światowy, miejmy nadzieję, doczekamy się już w 2018 roku. Chociaż, jakby spojrzeć na ranking FIFA, już teraz stoimy obok takich drużyn jak Brazylia czy Argentyna. Nawałka, po zastosowaniu metody prób i błędów stworzył w końcu drużynę mogącą powalczyć o najwyższe trofea. To, że posiadamy potencjał i wspaniałych zawodników potwierdziliśmy na mistrzostwach Europy w 2016 roku, gdzie dotarliśmy do ćwierćfinału, przegrywając dopiero w rzutach karnych z późniejszym triumfatorem -  Portugalią. Tacy piłkarze jak Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski, Kamil Glik, Łukasz Piszczek, Kamil Grosicki, Grzegorz Krychowiak, Łukasz Fabiański, Wojciech Szczęsny, Arkadiusz Milik, Piotr Zieliński, którzy także zachwycają swoją grą w wielkich europejskich klubach, stanowią wraz z innymi o sile i wielkości polskiej kadry. A awansem na mundial doskonale to udowadnia.

     Po losowaniu grup eliminacyjnych zaliczano nas do grona faworytów. Walka o prym grupy miała się toczyć głównie z Danią oraz Rumunią. Bez szans nie pozostawała Czarnogóra, a Armenia wraz z Kazachstanem, powiedzmy, mieli być dostawcami punktów. Jak się okazało i jak głosi stare piłkarskie porzekadło - piłka nożna jest sportem nieprzewidywalnym i nie można nikogo lekceważyć - bo już w pierwszym meczu z Kazachstanem o dziwo zremisowaliśmy 2:2. Później już było trochę lepiej. Trochę, ponieważ blisko sprawienia nam niespodzianki byli Duńczycy, lecz ostatecznie spotkanie zakończyło się naszym zwycięstwem 3:2. W kolejnym meczu, również szczęśliwie dla nas wygranym 2:1 z Armenią, Robert Lewandowski strzela bramkę w ostatnich minutach. Z czasem, nasza gra zdecydowanie była pewniejsza. Zwycięstwo z Rumunią 3:0, 2:1 z Czarnogórą oraz 3:1 w rewanżu z Rumunią. Niestety, po przerwie wakacyjnej, w następnym spotkaniu przegrywamy aż 4:0 z Danią. Jednakże, tą wpadkę nazwijmy wypadkiem przy pracy. Z drugiej strony, taki kubeł zimnej wody przydał się piłkarzom, by nie spoczęli na laurach i nie zapominali o co grają. Efektem czego były wysokie zwycięstwa: 3:0 nad Kazachstanem i 6:1 nad reprezentacją Armenii. Został jeden mecz, ten jedyny, dający nam awans. Praktycznie, wystarczyłby jeden punkt, ale w pojedynku o taką stawkę nie można grać na remis i w każdym spotkaniu trzeba dać z siebie wszystko, 100% zaangażowania. Ponadto, w dobrym stylu przydałoby się zakończyć eliminacje pieczętując wyraziście pierwsze miejsce w grupie.

     Mecz rozpoczęliśmy świetnie, bo już w 6' minucie po bramce Krzysztofa Mączyńskiego objęliśmy prowadzenie. Kilka minut później, po składnej akcji naszych piłkarzy, w 16' minucie do bramki trafia Kamil Grosicki. Mamy już awans, prowadzimy i wystarczy ten wynik tylko utrzymać. Do końca pierwszej połowy graliśmy mądrze i rozważnie, skutecznie się broniąc, ale i też stwarzając sobie raz po raz dogodne sytuacje. I tutaj znów pojawiła się nasza zmora towarzysząca nieraz w poprzednich meczach. W drugiej połowie straciliśmy w łatwy sposób kontrolowanie gry, co musiało skutkować błędami oraz bramkami przeciwników. Tak też się właśnie stało. Byliśmy w niebie, by po kilku minutach znaleźć się w piekle. W 78’ minucie - tuż po wejściu na boisko z ławki rezerwowych - przepiękną bramkę z przewrotki strzela Mugosa, a zaraz po nim, bo w 83' minucie na 2:2 wynik podwyższa Tomasevic i mecz zaczyna się jakby od nowa. Co prawda, jak wcześniej wspomniałem, remis nam wystarcza, ale nie mogliśmy zapominać, że do końca spotkania pozostało jeszcze z kilka/kilkanaście minut. Kibice na trybunach jak i ci przed telewizorami… no właśnie, wszyscy chyba przeżywaliśmy to samo, bo przecież nie tak miało to wyglądać. Strach, panika, niedowierzanie rysowały się na naszych twarzach. By po chwili znów dopadła nas euforia, gdy w 85' minucie Robert Lewandowski wykorzystał błąd obrońcy Czarnogóry i strzelił dającą prowadzenie bramkę. Na koniec, po rajdzie lewą stroną "Grosika" i przejęciu - po dośrodkowaniu - na prawej stronie piłki przez Błaszczykowskiego oraz strzale wzdłuż bramki gola samobójczego na meczowe konto wpisuje Stojkovic. Mamy to! Wygraliśmy 4:2 i już nikt nam nie odbierze pierwszego miejsca premiowanego awansem na Mistrzostwa Świata w Rosji. Teraz już jesteśmy w niebie. Na koniec niespełna 58 tys widzów miało jeszcze okazję zobaczyć celebrowanie sukcesu przez piłkarzy, by następnie w szczęśliwych nastrojach opuścić Stadion Narodowy.
     
     Niesamowite wrażenia, emocje na wysokim poziomie plus niezapomniane dla wielu Polaków obrazki sportowego piękna. Polska piłka nożna znów zaczyna cieszyć kibiców. Cieszy nas również postawa w szczególności Roberta Lewandowskiego, który po tych eliminacjach pobija kolejne piłkarskie rekordy. Już w przedostatnim meczu z Armenią, gdzie strzelił kolejnego w swojej karierze hat-tricka, z 50 golami uplasował się na pierwszym miejscu w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii polskiej piłki reprezentacyjnej. Przeskoczył przy tym, długo niepokonanego pod względem strzelonych bramek Włodzimierza Lubańskiego. A kolejną bramką w meczu z Czarnogórą podkreśla jeszcze bardziej swoją klasę. Warto dodać, że został też najlepszym strzelcem w historii kwalifikacji w Europie, gdzie mając 16 bramek jest lepszy o jedno oczko od Cristiano Ronaldo. Nie można również zapomnieć o trenerze, Adamie Nawałce. On z kolei jest rekordzistą, jeśli chodzi o doprowadzenie reprezentacji - przez jednego selekcjonera - zarówno do finałów Mistrzostw Europy jak i Mistrzostw Świata. Gratulujemy obydwu panom i życzmy im oraz całej kadrze, by nigdy się nie poddawali oraz zawsze walczyli do końca. A na Mundialu w Rosji, tak jak w słowach naszego hymnu narodowego, pokazali "...jak zwyciężać mamy".

Pozdrawiam,
Hart Ducha

niedziela, 7 maja 2017

Nigdy nie daj się złamać! cz.4. Człowiek niezłomny - historia Louisa Zamperiniego

            Życie nie zawsze potrafi być usłane różami. Jest to nie łatwa wędrówka, która niesie ze sobą zarówno wzloty jak i upadki. Każdy mierzy pojawiające się problemy swoją wagą i w miarę możliwości stara się na swój sposób właściwie je rozwiązywać. Czasem zdarza się tak, że coś jest niezależne od człowieka, czego się nie spodziewa i na co nie ma wpływu. Życie pisze własne scenariusze, nikogo nie pyta o jego weryfikację. Wtedy, najważniejsze oraz jedyne, co możemy zrobić, to nie pozwolić, by nas cokolwiek złamało. To my jesteśmy kowalem własnego losu.

„Niezłomny” – tak można najkrócej opisać człowieka będącego głównym bohaterem ekranizacji w reżyserii Angeliny Jolie. Scenariusz napisali słynni bracia Coen. Inspirowany prawdziwą historią amerykańskiego biegacza Louisa Zamperiniego (Jack O'Connell) staje się dowodem na to, że człowiek jest w stanie znieść wszystko. Biorąc pod uwagę jego życiorys, było to tylko kwestią czasu, aby pojawił się koncept wyreżyserowania filmu, a następnie wyświetlenia go w kinach. Jolie od początku stara się zobrazować z jakimi wyzwaniami zmagał się główny bohater. Zainspirował również mnie, by stworzyć, składający się z czterech części, materiał oparty właśnie na fragmentach tegoż filmu.

           Tym oto długim wstępem, pragnę Was wprowadzić w temat, nad którym ostatnio pracowałem i dzisiaj właśnie chcę go przedstawić w całej okazałości. Ktoś być może powie lub zapyta, dlaczego podzieliłem jeden film aż na cztery części? Początkowo, chciałem materiał zmieścić w trzech częściach, ale po obejrzeniu filmu stwierdziłem, że na każdym kroku jest on na tyle motywujący i niezwykły, że ciężko byłoby mi go zawrzeć chociażby w jednym zmontowanym filmiku. Zresztą, każdy kto obejrzy, bądź też widział „Niezłomnego”, ten powinien mnie zrozumieć.

LOUIS ZAMPERINI - BIOGRAFIA

          Na początek może przybliżmy historię życia omawianego bohatera. Louis Zamperini urodził się w 1917 roku w mieście Olean w stanie Nowy Jork. Trzy lata później wraz z rodzicami, którzy byli włoskimi emigrantami, przeprowadził się do Torrence w Kalifornii. Od samego początku Louis, można powiedzieć, miał trudne dzieciństwo. Z uwagi na swoje włoskie korzenie miewał problemy z porozumiewaniem się z innymi amerykańskimi kolegami czy mieszkańcami, nie stronił od bójek, a także używek takich jak alkohol czy papierosy. Dopiero starszy brat utemperował jego buntowniczy charakter widząc w nim potencjał na sportowca. Młody Louie niechętnie, choć umocniony w wierze, że może coś dobrego z niego jeszcze wyrośnie, postawił na bieganie. Jego postępy były dość szybko zauważalne, czego efektem było ustanowienie w 1934 roku rekordu świata szkół średnich w biegu na milę z dystansem 4 minuty 21,2 sekundy. Ten sukces umożliwił mu uzyskanie stypendium na University of Southern California, gdzie przez następne lata studiował. W roku 1936 przystąpił do eliminacji olimpijskich w biegu na 5000 metrów zajmując drugie miejsce za Amerykaninem – Donem Lashem, ówczesnym rekordzistą świata, z którym pojechał na igrzyska, by reprezentować swój kraj. W Berlinie Zamperini ukończył bieg na ósmym miejscu i mimo tego, iż nie wygrał, wiedział jak wzbudzić sympatię i oczarować tłumy oglądające całe widowisko. Otóż, praktycznie przez cały bieg na dystansie 5000 metrów Zamperini znajdował się na szarym końcu i kluczowym momentem było jego ostatnie okrążenie, które pokonał w niebywałym tempie w ciągu 56 sekund. Ten wyczyn sprawił, że w 1938 roku „Torrence Tornado”, bo takim przydomkiem go określano, ustanowił kolejny rekord. Tym razem uniwersytecki, gdzie w ciągu 4 minut 8,3 sekund przebiegł dystans mili, długo później nie pobity. Z niecierpliwością wyczekiwał igrzysk olimpijskich w Tokio, które miały się odbyć w 1940 roku, jednakże jego plany pokrzyżował wybuch II wojny światowej. Rok później został powołany do wojska, gdzie okres ten miał być dla niego prawdziwym egzaminem przetrwania. W czasie wykonywania misji w 1943 roku polegającej na odszukaniu zaginionego w akcji bombowca, Zamperini wraz z załogą dostał samolot, który jak się później okazało był wadliwy. Nastąpił wybuch silnika i samolot spadł do oceanu. Z 11-osobowej załogi przeżył tylko Zamperini, pilot Russell Philips i Francis McNamara. Przez 47 dni, mając tylko do dyspozycji mały ponton, co wydaje się niewiarygodne, dryfowali na wodach olbrzymiego Pacyfiku. Po 33 dniach zmarł McNamara, zaś Zamperini i Philips dopłynęli do Wysp Marshalla, gdzie zostali pojmani przez japońskich żołnierzy i wzięci do niewoli. Dla Zamperiniego w tym momencie przez następne dwa lata, bo aż do 1945 roku, rozpoczął się prawdziwy koszmar i chyba najgorszy etap w życiu. Na jego drodze stanął bezwzględny Matsuhiro Watanabe, który stał się głównym wrogiem i jednocześnie katem Amerykanina. Początkowo sierżant w obozie Omori w Tokio, a następnie komendant w obozie Naoetsu, nie szczędził różnego rodzaju tortur i okrucieństwa na jeńcach wojennych. Zwłaszcza dotkliwie odczuł je Zamperini. Znęcanie nie tylko w kontekście fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym miało na celu zniszczenie godności człowieka. Wszystko się zmieniło po zakończeniu wojny, gdzie Watanabe stał się poszukiwanym zbrodniarzem wojennym, a Louis wrócił do domu, wbrew powszechnym opiniom, uznających go za zaginionego. Kolejne lata życia, choć z trudem, starał się wykorzystywać jak najlepiej, zakładając rodzinę i spełniając się w roli odznaczonego działacza wojennego. Zmarł w blasku chwały w Los Angeles w 2014 roku.

ZAMPERINI PRZYKŁADEM MOTYWACJI

  



           Biorąc pod uwagę życiorys Zamperiniego, sami przyznacie rację, że jest świetnym materiałem na scenariusz filmowy, którego parę lat temu się doczekaliśmy. Gdy obejrzałem ten film, wiedziałem, że prędzej czy później pojawi się w moich planach i nie mogłem przejść obok niego obojętnie. Stąd idea stworzenia projektu składającego się z czterech części, by obszernie przedstawić Wam jak wiele wspólnego z motywacją ma właśnie życie omawianej postaci.

       Niesamowity człowiek, który co prawda w młodości był niefrasobliwym i niezdyscyplinowanym dzieckiem, w latach późniejszych stał się wzorem do naśladowania dla innych. Wiara w możliwości drugiego człowieka, jaką okazywała mu rodzina i brat, to wielka rzecz dająca siłę oraz nadzieję na przekonanie, iż to, co robimy ma w życiu jakiś sens. A także sprawia, że stawiany przez nas cel jest w naszym zasięgu i po wytrwałej walce staje się naszym spełnionym marzeniem. Marzeniem, do którego doszliśmy ciężką pracą i z wiarą w swoje umiejętności. Lecz nieraz życie pisze nam scenariusz inny niż byśmy tego chcieli, w którym wystawia nas na wielką próbę i zrobi wszystko, by nas złamać. A gdy nawet nadzieja, która nam pozostaje, zaczyna zawodzić, nigdy nie możemy jej tracić ani w nią wątpić, ponieważ jest motywem do działania i przetrwania. Natomiast, kiedy może się wydawać, że już zdołaliśmy przejść przez to, co było dla nas z początku niemożliwe, możliwe, że życie nie da nam jeszcze odetchnąć. Zacznie stawiać przed nami kolejne wyzwania, udowadniając nieraz, iż najgorsze dopiero nadchodzi. Wówczas istnieje jedna, jedyna zasada: Jeśli chcesz dalej żyć, musisz walczyć i przede wszystkim, po prostu żyj.

          W życiu czasem przychodzi taki moment, w którym uświadamiamy sobie, że jest naprawdę ciężko. I gdy nawet nasze silne strony, nasze atuty, przerodzą się w bezsilność, niezależnie od tego, gdzie i kiedy się znajdziemy, musimy podjąć walkę i stawić czoła przeciwieństwom losu. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Wylejemy wszystkie krople potu, z trudem będziemy stawiać kolejne kroki, gdzie tylko niektórzy będą je w stanie dalej liczyć. Inni zaś będą próbowali zgasić w nas iskrę nadziei - tak jak w przypadku głównego bohatera robił to komendant Watanabe - po czym możemy upaść oraz znów zostaniemy wystawieni na kolejne trudności. Wtedy, każdy z nas wstanie. Będzie dalej walczył, ponieważ dopóki walczymy wciąż jesteśmy zwycięzcami i o tym zawsze musimy pamiętać.

           Przyjdzie też czas, że każdy z nas będzie musiał stanąć przed najważniejszym wyzwaniem i zmierzyć się ze swoimi słabościami. W obliczu walki o przetrwanie ból uczyni nas silniejszymi, a strach przed porażką powoduje, że stajemy się odważniejsi. To zaś pomaga wyzwolić w nas hart ducha oraz kieruje spojrzenie w oczy rywala. Tak, by zobaczył w Twoich oczach Twoją siłę, wolę walki i determinację, które sprawią, że to jego ostatecznie ogarnie trwoga. Musisz uwierzyć w siebie, nie możesz zapomnieć kim jesteś, o co walczyłeś i do czego dążyłeś. Wówczas, zdobędziesz uznanie i szacunek przeciwnika, który zrozumie, że nie można Cię w żaden sposób złamać. Po wszystkim, możesz być z siebie dumny. Nikt poza Tobą nie wie, ile siły, trudu, łez, bólu i odwagi kosztowało cię dojście do punktu, w którym teraz jesteś. To czyni Cię człowiekiem niezłomnym, nie poddającym się. Takim jakim był Louis Zamperini - prawdziwy przykład motywacji w każdym calu.


Pozdrawiam,
Hart Ducha